Proponuję eksperyment myślowy. Pewien amerykański reżyser postanowił zrobić film o Kartezjuszu na kanwie powieści "Żywot Descartesa" greckiego powieściopisarza. W filmie (a wcześniej w książce) Kartezjusz rodzi się w ubogiej rodzinie, czas swój dzieli między psoty a uprawianie sportu. Nie grzeszy lotnym umysłem. Jego pasją są białogłowy. Będąc niezbyt bystrym młodzieńcem, robi dziecko Zofii, wieśniaczce z sąsiedniej miejscowości. Wówczas coś w nim pęka, postanawia zachować się jak mężczyzna, żeni się z Zofią i raduje na myśl o dziecku. Jakże jednak okrutny los go spotyka! Żona umiera podczas porodu, a dziecko rodzi się martwe. Wtedy młody Kartezjusz dokonuje przewartościowania swojego dotychczasowego życia. Obwinia się za śmierć najbliższych osób, uważając, że to Boża kara za młodzieńcze swawole i hultajstwo. Postanawia pogłębiać swoją wiedzę matematyczną, filozoficzną, medyczną itd. Jest to jednak trudne z uwagi na nędzną godność i brak funduszy. Pewnego dnia przypadkiem ratuje zagranicznego bogacza z rąk opryszków. Ten w podzięce postanawia pomóc Kartezjuszowi w zdobyciu jak najlepszego wykształcenia. Tak zaczyna się droga do sławy Descartesa, który w ramach zadośćuczynienia Bogu tworzy "Medytacje o pierwszej filozofii", wielki traktat metafizyczny, w którym od zwątpienia we wszystko, co istnieje (poza sobą samym), dochodzi w końcu do przedstawienia argumentu na rzecz istnienia Boga. Piękne, prawda?
Ci, którzy coś o Kartezjuszu wiedzą, szybko spostrzegli, że nic w powyższej historyjce nie ma związku z Kartezjuszem, oprócz - rzecz jasna - napisania "Medytacji"... i faktycznym przedstawieniu niezwykle klarownej argumentacji dotyczącej m.in. istnienia Boga. Tu rodzi się pytanie - dlaczego więc grecki powieściopisarz wytarł sobie twarz znanym nazwiskiem (nie pytam, dlaczego Amerykanie wzięli się za ekranizacje tej książki, bo to oczywiste)? Jeśli chciał pisać o Kartezjuszu, dlaczego tego nie zrobił? A jeśli miał kogoś innego na myśli, dlaczego sugerował, że pisze o Kartezjuszu?
O to samo mogę spytać w przypadku powieści Nikosa Kazantzakisa. Ale może skupmy się na ekranizacji, bowiem jest możliwe, że Amerykanie nie przedstawili wiernie utworu Greka. Jest jasne, że Scorsese tworzył na podstawie powieści, ale skoro zdecydował się stanąć za kamerą, musi się liczyć z tym, że ostrze krytyki zostanie obrócone w jego stronę. Można uznać, że krytykuję także Kazantzakisa poprzez Scorsese, czyli w sposób niebezpośredni.
Życie Jezusa znamy z czterech Ewangelii uznanych za natchnione. Są to dzieła historyczne, a potwierdzają to żyjący w tamtych czasach historycy i inni ludzie później uznani często za świętych, którzy zdecydowali się spisać swoje doświadczenia. Wymienić tu można np. Papiasza z Hierapolis, Klemensa Rzymskiego, Tertuliana, Justyna Męczennika, Klemensa Aleksandryjskiego, Euzebiusza z Cezarei, Orygenesa, Polikarpa ze Smyrny, Melitona z Sardes, Ireneusza z Lyonu, Polikratesa z Efezu, Ignacego Antiocheńskiego. Zwłaszcza ostatnia postać jest szczególnie warta uwagi. Ignacy postanowił bowiem dać jeszcze inne świadectwo nauki o śmierci krzyżowej i zmartwychwstaniu Jezusa. Otóż dobrowolnie wybrał się on na męczeńską śmierć do Rzymu. Jego słowa: "Bądźcie więc głusi, kiedy wam mówią o czymś innym niż o Jezusie Chrystusie, z rodu Dawida, Synu Maryi, który naprawdę się narodził, który jadł i pił, naprawdę był prześladowany za Poncjusza Piłata, naprawdę został ukrzyżowany i umarł [...]. On też naprawdę powstał z martwych."; "Jeśli zaś, jak to mówią niektórzy bezbożnicy, to jest niewierni, cierpiał On pozornie - oni sami istnieją pozornie! - Po cóż ja jestem więźniem? Po cóż pragnę walczyć z dzikimi zwierzętami? A więc umieram daremnie!" (oba cytaty za: Ignacy Antriocheński "Ignacy do Kościoła w Tralleis", s. 126).
Co się tyczy apokryfów, to polecam lekturę odpowiednich tematów w Internecie, aby szybko wyłonił się nadzwyczaj zgodny obraz historyków zjednoczonych myślą, że tylko Ewangelie Mt, Mk, Łk i J są prawdziwymi ewangeliami. Resztę należy traktować z dystansem; zwrócić też trzeba uwagę na to, iż większość apokryfów powstała później niż w I wieku. Jeśli zaś chodzi o prawdziwe Ewangelie, to wybitny papirolog Carsten Thiede dowiódł, iż tzw. papirus magdaleński pochodzi z połowy I wieku i jest fragmentem Ewangelii wg św. Mateusza. Inny papirus, zawierający fragmenty Ewangelii wg św. Marka, datowany jest na ten sam okres (Carsten Thiede "Jezusowy Papirus", s. 121).
A więc mamy cztery Ewangelie powstałe niedługo po śmierci Jezusa i mamy świadectwa różnych ludzi z tamtych czasów. Jeśli to nadal jest zbyt mało, to równie dobrze trzeba zwątpić w inne wydarzenia, które nastąpiły iks stuleci temu. Mimo wszystko każdy ma wolny wybór. Ewangelie więc należy albo zaakceptować albo odrzucić (polecam wystrzegać się tego drugiego sposobu).
Tak więc mamy film Scorsese i mamy cztery Ewangelie. Te ostatnie dają duże pole do popisu różnej maści fantastom, ponieważ zawierają ogrom luk z życia i działalności Jezusa. Te luki wykorzystał najpierw grecki pisarz, później przeniósł je na duży ekran amerykański reżyser. Tu wyłaniają się jednak dwie istotne sprawy stanowiące sedno mojej wypowiedzi:
1. To, że daną historię można po czasie "uzupełnić", ubarwić, dopisać coś do niej, nie oznacza, że istnieją przesłanki, aby zrobić to w byle jaki sposób. Uważna lektura Ewangelii nie pozwala pogodzić się z Chrystusem, który ma wątpliwości, czy przemawia do niego Bóg czy Szatan! Takich dodatkowych kłamliwych informacji, nijak mających się do Mesjasza, jest o wiele więcej, poprzestanę na wymienieniu tej, która całkowicie mnie oburzyła.
2. Twórcy filmu nie poprzestali na dopisywaniu Jezusowi słów i czynów, które nie mogą być w żaden sposób pogodzone z jedynym prawdziwym wizerunkiem Chrystusa przedstawionym w Nowym Testamencie, oni posunęli się o wiele dalej, zniekształcając Ewangelie w tych miejscach, w których nie ma miejsca na niepoprawną wyobraźnię. Znowu nie ma sensu wszystkich takich fragmentów wymieniać (ja tu nie tworzę wnikliwej analizy, bo nie mam na to chęci), poprzestanę na zauważeniu, że nauczający Jezus spotykał się z powszechnym entuzjazmem ludności (pomijam faryzeuszów i saduceuszów). W filmie zaś widzimy Jezusa mocno rozentuzjazmowanego, ale niezbyt przekonującego, któremu słuchacze (zawsze jest ich garstka, co przeczy świadectwu ewangelistów) zarzucają nawet kłamstwa. Nie wiem też, skąd Judasz Iskariota zna Jezusa, zanim ten powołał swoich uczniów.
Twórcy tłumaczyli, że to tylko fikcja. Okej, ale jedna rzecz: jeśli ktoś uwielbia Kartezjusza, będzie bardo zły, gdy otrzyma film, w którym tego Kartezjusza prawie w ogóle nie ma. Co zaś mają powiedzieć wierzący, którzy otrzymują wprawdzie fikcje o Jezusie Chrystusie, ale fikcję, która w wielu momentach przeczy boskości Jezusa? Zwykła postać historyczna fałszywie odmalowana staje się przyczyną złości widzów, gdy zaś chodzi o kogoś więcej niż zwykłego człowieka nie można się dziwić i gniewowi publiczności.
Ten film nie przedstawia szerszego spojrzenia na Mesjasza, ponieważ fałszuje on także wydarzenia jasno przedstawione w Nowym Testamencie. Ten film więc w ogóle nie jest o Mesjaszu, ale o kimś innym. Dlaczego więc wycierano sobie twarze imieniem Jezusa? Nie lepiej było przedstawić historię kogoś innego, kto umarł na krzyżu? Można by nawet wymyślić fikcyjne uniwersum z innym fikcyjnym mesjaszem. Byłoby to dla wierzących wprawdzie równie oburzające, ale przynajmniej uczciwsze.
Ja naprawdę rozumiem, że Nikos Kazantzakis zmyślił historię od początku do końca. Decydując się jednak centralnym bohaterem swojej powieści ustanowić Jezusa, który jest przecież postacią historyczną, nadał swojemu utworowi pozory prawdziwości i rzetelności.
Podsumowując, film jest fikcją, która uderza w bolesny sposób w wierzących. Film zawiera fragmenty zupełnie nie do zaakceptowania, a podczas seansu wielokrotnie nachodziła mnie myśl, że to nie jest film o Chrystusie, ale o anty-Chrystusie.